mamprawodozieleni. Obsługiwane przez usługę Blogger.
wtorek, 21 czerwca 2011

Refleksje po Kongresie Ruchów Miejskich w Poznaniu – początek nowej jakości czy zmarnowana szansa?

Joanna Mazgajska

W dniach 18-19 czerwca br. miałam przyjemność uczestniczyć w Kongresie Ruchów miejskich w Poznaniu. W „zjeździe” organizacji zorganizowanym przez słynne stowarzyszenie „My-Poznaniacy” uczestniczyło około 100 osób z 17 miast i 50-ciu organizacji społecznych. Wśród uczestników i obserwatorów znalazły się osoby bardzo różne - zarówno radni, naukowcy akademiccy jak i członkowie stowarzyszeń oraz... świeżo upieczeni urzędnicy, którzy przedstawili się, iż „w kongresie uczestniczą niejako służbowo”. 

Założenia były takie:
http://www.my-poznaniacy.org/index.php/kongres-miejski/123-opinie-i-opracowania/638-kongres-ruchow-miejskich-w-poznaniu-18-19-czerwca-br-dlaczego-po-co-jak

A jak było?
Myślę że ze względu na wyjątkowo różnorodną grupę uczestników każdy ma po tym spotkaniu inne, subiektywne odczucia. Ja będę mile wspominać gościnność Poznaniaków, w tym przygotowanie specjalnie dla nas interesującej 1,5 godzinnej wycieczki po pięknym mieście oraz pyszny obiad.
Takie spotkanie to także możliwość poznania wielu nowych ludzi i rozmów, niekończących się i w każdej możliwej sytuacji. Z pewnością wszyscy byliśmy głodni tych kontaktów, wymiany informacji między miastami oraz organizacjami. Rozmawialiśmy do późnego wieczora, przy śniadaniu i rozmawialiśmy wracając pociągiem do Warszawy. Pozostał jednak duży niedosyt rozmów plenarnych.
Część kongresu polegała na pracach w panelach, w celu wypracowania tez kongresu. Wybrałam najistotniejszy moim zdaniem panel dotyczący partycypacji społecznej. Liczyłam, zgodnie z zapowiedziami w linku powyżej,  na wypracowanie konkretnych rozwiązań prawnych, które umożliwią rzeczywisty udział społeczeństwa w decyzjach podejmowanych w mieście. Nasza grupa, w której praktycy stanowili zresztą mniejszość (połowa okazała się być naukowcami akademickimi) , przekształciła się jednak w drużynę copywritterów, która ma wymyślić piękne hasło. Wymyśliliśmy. Mieliśmy też drugą bardzo konkretną propozycję -  ograniczenia kadencji prezydentów i burmistrzów  miast do dwóch. Gdzieś po drodze zginęła i nie znalazła się w końcowych tezach.  Podobno w panelu „rewitalizacyjnym” większość czasu poświęcono na uzgodnienie definicji terminu „rewitalizacja”. To chyba zmarnowany czas i szanse na rozmowy o sprawach istotnych.
Ostatecznie na kongresie powstało 9 takich haseł http://www.my-poznaniacy.org/index.php/kongres-miejski/123-opinie-i-opracowania/656-uchwaly-kongresu-ruchow-miejskich , które zapewne z przyjemnością zawłaszczyłby sobie dyrektor Centrum Komunikacji Społecznej w naszym mieście. I podpisał się pod nimi obiema rękami. Na zarzut, który padł w końcowej dyskusji że źle by było gdyby głównym przesłaniem kongresu była owa dwukadencyjność prezydentów odpowiem – jakie jest konkretne przesłanie (wniosek)  kongresu obecnie?  Mogliśmy też wspólnie porozmawiać przy otwartych tekstach ustaw na inne tematy - o sposobach eliminacji partii z samorządu lub zmniejszeniu progu liczby uprawnionych, która powodowałaby ważność referendum dotyczących inicjatyw uchwałodawczych czy odwołania prezydenta miasta. Liczyłam na konkrety.
Dla mnie prywatnie spotkanie w Poznaniu ujawniło niezbyt przyjemną prawdę, iż Warszawa jest miastem szczególnie nieprzychylnym zamieszkującym ją mieszkańcom w sali kraju. Uświadomiłam sobie, iż problemy z którymi borykają się inne miasta - w tym Poznań - mają zupełnie inną skalę i wagę niż warszawskie. Gdy w innych miastach zastanawiają się nad tym, czy samochody powinny stać bardziej w lewo czy prawo przed zabytkiem, u nas przyjeżdża buldożer i zabytek po prostu burzy.
Podczas happeningu kończącego kongres spytałam się jednej z dziennikarek poznańskich jaki procent miasta jest pokryty miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego, odparła z pewnym zażenowaniem że około 48%. Dla przypomnienia -  u nas w stolicy jest to około 25%. Brak tych planów jest jednym z głównych przyczyn konfliktów społecznych w naszym mieście.
W Poznaniu uwiadomiłam sobie, iż inne miasta, w których tak niepodzielnie nie rządzi jedno ugrupowanie nie są w stanie nas do końca zrozumieć i część z nich nie dojrzała do tak radykalnych działań legislacyjnych jak moje środowisko, w którym działam na codzień. Oczywiście warszawskie środowisko też jest podzielone, co kongres ujawnił już w czasie 15-minutowej prezentacji naszego miasta (Warszawę przedstawiało kilka osób formułując czasami sprzeczne tezy). Nie są to jednak moim zdaniem tak duże podziały by uniemożliwiały współpracę, a może nawet konsensus. Wiem teraz, że jeśli sami sobie nie pomożemy w gronie kilkudziesięciu tysięcy stołecznych stowarzyszeń nikt tego za nas nie zrobi.

niedziela, 27 czerwca 2010

Dialog czy monolog?

W świetle ostatnich wydarzeń związanych z zagrożeniem powodziowym, za które pani Prezydent Gronkiewicz –Waltz publicznie obwinia tzw. „ekologów”, oraz licznych eskalujących konfliktów dotyczących ochrony środowiska na terenie Warszawy, może warto zadać sobie pytanie kim są ci mistyczni „ekolodzy”. Szczerze mówiąc nie znam dokładnej odpowiedzi na to pytanie, ale wiem na pewno, że są grupy interesu, które chcą ośmieszyć i zdeprecjonować tą część społeczeństwa, której nie imponuje wyłącznie beton, metal i szkło, taką, której sprawia przyjemność spędzanie wolnego czasu wśród zieleni i śpiewu ptaków.

Teoretycznie Konstytucja głosi, że ochrona środowiska jest obowiązkiem każdego obywatela, a władz publicznych w szczególności, ale kto by tam się przejmował Konstytucją i ile procent decydentów ją w ogóle przeczytało? Zresztą może te zapisy ustanowiono wtedy, kiedy nie wiedziano jeszcze, że kwestię „ekologii” można w prosty sposób odfajkować używając mebli z wikliny i preferując stroje w kolorach khaki. Może nie było wtedy jeszcze ogólnie wiadomo, iż rodzime gatunki drzew to pospolite „samosiewy”, których należy się bezwzględnie pozbywać i nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, prosty jak budowa cepa, że wystrzelanie bobrów raz na zawsze uchroni nasz kraj przed widmem powodzi.

Usłyszałam jakiś czas temu, jak jedna z pań radnych Warszawy wygłosiła pogląd, iż plan ochrony jednego z rezerwatów „zagraża urbanizacji w mieście”. Należy się więc chyba zastanowić, czy miasta są po to by „rozwijać urbanizację” czy może mają być dogodnym miejscem życia dla ludzi? Czy środowisko zurbanizowane jest w ogóle dogodne dla życia dla ludzi i zwierząt? Niestety, badanie prowadzone w całym świecie wskazują jednoznacznie że nie – klimat panujący na terenach miast jest bardziej suchy niż na ich obrzeżach, temperatury powietrza są znacząco wyższe, intensywny ruch samochodowy, fabryki oraz niektóre sposoby ogrzewania domów generują zanieczyszczenia powietrza, wód i gleb. Problemem jest także hałas miejski i wysokie zagęszczenia ludności, które wpływają na poziom stresu mieszkańców metropolii. Jednym z czynników łagodzących te niekorzystne zjawiska jest miejska zieleń i zbiorniki wodne. Drzewa produkują tlen, wchłaniają zanieczyszczenia miejskie (przez co zresztą same chorują), wpływają na obniżenie temperatury powietrza oraz większą jego wilgotność. Naturalne tereny zieleni tworzą kliny przewietrzające dla miasta i spowalniają tempo przepływu wody po ulewnych deszczach, przez co zmniejszają ryzyko powodzi i podtopień. Wreszcie wśród zieleni większość warszawiaków najchętniej spędza czas wolny i relaksuje się. Wielu z Państwa powie, że doskonale wie to wszystko. I w tym właśnie problem – my, Warszawiacy to wszystko wiemy. Myślę, że urzędnicy także to wiedzą. Jeszcze niedawno władze Warszawy szczyciły się naszymi licznymi terenami zieleni. Powstał m.in. przepiękny album „Zakochaj się w Warszawie” poświęcony w całości warszawskim terenom przyrodniczo cennym, a wydanym przez Biuro Ochrony Środowiska m. s.t. Warszawy. Ratusz chwali się w nim urokliwymi terenami zieleni, cennymi gatunkami roślin i zwierząt występującymi na terenie naszego Miasta. Dlaczego więc drzew wciąż ubywa w zastraszającym tempie, dlaczego nie brane są pod uwagę opinie mieszkańców miasta, którzy np. nie chcą się latem smażyć na betonowej patelni?

Niedawno szukałam w Internecie artykułów prasowych, dotyczących konfliktów między mieszkańcami a władzami miasta w ciągu ostatnich czterech lat. Olbrzymią większość tych spraw mieszkańcy przegrali. Zakładali stowarzyszenia, organizowali pikiety, wszystko na nic. Miasto przeważnie twardo realizowało swoje plany. Teoretycznie urzędy powinny działać w interesie publicznym. Czyj interes naprawdę reprezentują, trudno powiedzieć... Niektórzy twierdzą, że wycinki drzew i modernizacje terenów zieleni to bardzo dobrze płatne usługi.

Przykłady konfliktów w mieście na tle ochrony przyrody można mnożyć. W ostatnich miesiącach mieszkańcy Warszawy połączyli swoje siły w walce o uratowanie cennego rezerwatu ptasiego i miejsca wypoczynku Warszawiaków - Jeziorka Czerniakowskiego. Po jednej stronie stanęły tysiące warszawiaków, 20 organizacji ekologicznych, Radni Mokotowa oraz lokalne wspólnoty mieszkaniowe. Starania tych wszystkich grup poparli opozycyjni radni Rady Warszawy. Okazało się, iż protesty tak wielu grup społecznych nie są w stanie wzruszyć ani Prezydenta Miasta, ani Wojewodę Mazowieckiego ani Regionalną Dyrekcję Ochrony Środowiska w Warszawie. Ważniejszy, nie po raz po raz pierwszy, okazał się jednostkowy interes inwestora. Utrudniano i wciąż utrudnia się społeczeństwu dostęp do dokumentów w sprawie, bycie stroną w postępowaniu, po kilka miesięcy nie odpowiada się na pisma. W czasie sesji nadzwyczajnej poświęconej planowi ochrony rezerwatu Jeziorko Czerniakowskie Platforma Obywatelska z podziwu godnym zaangażowaniem i determinacją roztaczała wizje „Armagedonu”, jaki rzekomo będzie udziałem Warszawy, po wprowadzeniu tego planu ochrony: „nic już się nie zbuduje”, „nie zostanie uchwalony żaden plan miejscowy” itd. Ponieważ oglądałam film dokumentalny „Władcy marionetek” wiem, że zastraszanie to jedna z najlepszych taktyk politycznych. Okazało się że nie wszyscy radni wiedzą w jakiej dzielnicy położony jest rzeczony rezerwat, a jeden z dyrektorów Ratusza myślał nawet, że chodzi o jakiś „ogródek czerniakowski”. Dlaczego koalicji tak zależy na tym, żeby nie ochronić Jeziorka Czerniakowskiego?

Nie mam sympatii politycznych, ale wśród koalicji rządzącej wzbudzam dużą niechęć, czego niektórzy radni dali wyraz w czasie jednej z ostatnich sesji Rady Ursynowa. Widać, iż żeby być aktywnym społecznikiem w tym mieście trzeba nie dać się zastraszyć i mieć bardzo grubą skórę.

Mieszkam na Ursynowie od końca lat siedemdziesiątych. W międzyczasie przeprowadziłam się na kilka lat, ale wróciłam, bo to moja dzielnica, tu się wychowałam i tu czuję się najlepiej. Obecnie nie mogę patrzeć, jak bez zaangażowania i empatii Ursynów zarządzany jest przez osobę, które nawet tu nie mieszka i pochodzi z Krakowa, a która posadę zawdzięcza jedynie stanowisku w partii. Osobę, która w ramach „obowiązków służbowych” pisze na policję pismo skierowane przeciwko członkom ursynowskiego stowarzyszenia, pismo nie poparte żadnymi dowodami. Okazuje się też, iż według zarządu ostatnie podtopienia na Usynowa mają jakiś tajemniczy związek z próbami ochrony płazów i gadów w tej dzielnicy. Ktoś mądry powiedział „specjalista zna co najwyżej kilka rozwiązań danego problemu, a laik nieskończenie wiele”. Ponieważ mam nieszczęście być specjalistą, niestety nie starcza mi wyobraźni by odkryć pewne proste zależności oczywiste dla niektórych np. „nie dokończyliśmy parku z alejkami przy zbiorniku Moczydło 2 i proszę – są podtopienia w okolicach jeziora Zgorzała”. 

Obserwuję pracę samorządu od kilku lat i uważam, że największe zło tego miasta to partyjność radnych. Efekty są takie same i na sesjach Rady Warszawy i Rad Dzielnic. Interesy mieszkańców są spychane na margines. Liczy się interes partii, a partia jest duża i ma zapewne dużo interesów, niekoniecznie zbieżnych z lokalnymi problemami mieszkańców. Ci ostatni nie przejmują się zresztą detalami ustroju miasta, dopóki okoliczności nie zmuszą ich by szukać wsparcia w strukturach samorządowych. Wtedy odczuwają zaskoczenie, a potem wszechogarniającą bezradność.

Drugi problem to niekompetencja urzędników. Są urzędy kierowane od lat przez decydentów „p.o.” Dlaczego? Żeby uniknąć konkursów? W myśl zasady „mierny ale wierny”? Płacimy za to my wszyscy i to we wszystkich aspektach życia stolicy, nie tylko związanych ze środowiskiem, w którym żyjemy. Jako organizacje ekologiczne staramy się nie tylko krytykować, ale także prowadzić dialog z Miastem, choć na razie brak jakichkolwiek wymiernych efektów. Według niektórych problemem może być m.in. zbyt wysoki poziom merytoryczny członków naszej Komisji (ekspertów z różnych dziedzin), który odstrasza urzędników.

Ale powróćmy do Dzielnicy Ursynów i ochrony środowiska. Zarząd działa tu jak producent, który w reklamach zachwala wyjątkowo drogi produkt jako „najtańszy na rynku”. Zachwala tak bardzo, że możemy co najwyżej uznać, że cena jest całkiem przeciętna. Budowa parku przy ul. Stryjeńskich nad zbiornikiem Moczydło 3 uzyskała dofinansowanie z GFOŚ i WG w ramach „ochrony rzekotki drzewnej” w kwocie 2 milionów zł. Kiedy wykazaliśmy na jednej z sesji rady dzielnicy Ursynów, że projekt zagospodarowania terenu nie ma nic wspólnego z ochroną gatunkową płazów, przedstawiciel zarządu dzielnicy odparł cynicznie ze to taki „chwyt reklamowy, promocja rzekotek”. Ostatecznie po protestach TOH Tryton zrealizowano nie konsultowany z nami projekt, który zarówno pozbawił byłego burmistrza Ursynowa kawiarni pod blokiem, jak i nie uratował stanowiska rzekotek drzewnych. Jeden z kilku przykładów na bezcelowość prób współpracy z Zarządem Dzielnicy Ursynów, przy aktualnym składzie personalnym.

W ostatnim czasie na podobnej zasadzie Dzielnica Ursynów chwali się budową parku rozrywki „Przy Bażantarni”. Z opisów w prasie można odnieść wrażenie, że liczba drzew w wyniku prac się wręcz zwiększy. W rzeczywistości przeprowadzono już w ramach 1 etapu budowy wycinkę około 250 drzew, a teraz w ramach pieniędzy, które powinny być przeznaczone ochronę środowiska, planowane jest wycięcie co najmniej 100 (może i 200-tu) kolejnych. Teren zielony Przy Bażantarni to środowisko życia wielu podlegających ochronie gatunków zwierząt: ptaków śpiewających, bażantów, lisów, jeży, ryjówek, nornic, lisów, kumaków nizinnych, żab moczarowych, ropuch czy rzekotek drzewnych. Plany Dzielnicy Ursynów to zwykła radykalna dewastacja przyrody połączona z zabijaniem zwierząt.

Im więcej urzędników dzielnicy Ursynów jest wzywanych na przesłuchania w ramach śledztwa prokuratorskiego w sprawie zniszczenia Rzekotkowego Stawu, tym bardziej zarząd poprawia sobie wizerunek organizując konkursy na nazwę nowego parku lub konferencję prasową dotyczącą ochrony gatunkowej jerzyków. Ale co zarząd w praktyce zrobił dla ochrony przyrody? Dlaczego mimo obietnic i jasnych stanowisk Rady Ursynowa i Rady Miasta w tej sprawie, nie naprawił w 2009 roku spowodowanych przez siebie zniszczeń zbiornika Moczydła 2 na obrzeżach Lasu Kabackiego i 400 tysięcy zł wróciło z powrotem do budżetu Miasta?

Warto też zadać sobie pytanie: Dlaczego parki na Ursynowie nie są budowane w miejscach, gdzie nie ma drzew, np. przy Kopie Cwila ?
Czyżby nie mieszkał tam żaden wpływowy prominent ?
Od 20 lat społeczeństwo walczy także o zachowanie unikalnego na Mazowszu polodowcowego wytworu -Jeziorka Imielińskiego. To ostatni moment żeby zatrzymać jego zabudowę i nieodwracalną degradację.

Zachęcam Państwa, zwłaszcza w roku wyborów samorządowych, do aktywnego przyglądania się pracy radnych, zarówno miasta jak i dzielnicy. Sesje Rady Miasta można oglądać za pośrednictwem internetu. Podobnie powinno być z obradami Rady Ursynowa. Dowiedzmy się, jacy ludzie wpływają na jakość naszego życia i nie dajmy się zwieść propagandzie. Nie wierzmy w żadne „nie ma pieniędzy” i „prawo na to nie pozwala”.

Joanna Mazgajska
prezes Towarzystwa Ochrony Herpetofauny Tryton;
biolog, herpetolog, autorka książki „Płazy Świata"
przewodnicząca Komisji Dialogu Społecznego ds. Środowiska Przyrodniczego przy Biurze Ochrony Środowiska
m.st. Warszawy;

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Pikieta 17 czerwca Plac Bankowy 3/5

Szanowni Państwo,

Zapraszamy Mieszkańców Warszawy na wiec - pikietę organizowany 17 czerwca pod Ratuszem Pani Prezydent, Plac Bankowy 3/5 o godzinie 13.00.
Uważamy że demonstracja uliczna w obecności mediów to już ostatni sposób, by wywrzeć wpływ na Ratusz w kwestii Jeziorka Czerniakowskiego i innych planów zniszczenia najcenniejszych terenów przyrodniczo cennych.

Kto jest zaproszony ?
Wszyscy, którzy podpisują się pod hasłem "Mam prawo do Zieleni".
Ci, którym nie jest obojętne w jakim środowisku będziemy żyć i którzy zdają sobie sprawę, iż polityka Ratusza coraz bardziej oddala się od oczekiwań zwykłych obywateli Warszawy.
Zaproszeni są zarówno Mieszkańcy jak i organizacje społeczne.

- Dlaczego wiec uliczny ?
Ponieważ w wielu sprawach mimo wielu prób i dziesiątek wysłanych pism nie widzimy gotowości Ratusza do dialogu ze społeczeństwem.Wręcz przeciwnie - głos społeczny jest coraz bardziej marginalizowany i zbywany, zaś wiele informacji o trwających konfliktach społecznych nie jest ujawnianych w mediach.

- Co będziemy robić ?
Złożymy petycję na ręce Pani Prezydent, w której będziemy żądać zmiany polityki miasta w zakresie gospodarowania zielenią miejską i terenami przyrodniczo cennymi, prawdziwych konsultacji społecznych przed wydawaniem ważnych dla Mieszkańców decyzji oraz przestrzegania prawa ochrony przyrody i prawa unijnego.
Niepokoją nas także działania organów administracji publicznej oraz organów ścigania skierowane naszym zdaniem przeciwko osobom starającym się ochronić środowisko i wyrażającym to w sposób zgodny z prawem, w ramach przysługujących im swobód obywatelskich.

Zaplanowano także konferencję prasową.
sobota, 12 czerwca 2010

Nowe spojrzenie na rolę drzew w miastach - wykład prof. Haliny Szczepanowskiej w NFOŚ i GW.

Dnia 10 czerwca, w ramach cyklicznych spotkań Klubu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, mieliśmy okazję wysłuchać niezwykle interesującego wykładu pani dr hab. Haliny Szczepanowskiej, dotyczącego roli drzew na obszarach miejskich.

Drzewa odgrywają nie tylko duża rolę estetyczną, stanowiąc jedną z dominant krajobrazu. Przedstawiają wymierną wartość dla miast, wykonując pracę, która w innym wypadku musiałaby być udziałem urządzeń mechanicznych. Drzewa zwiększają wilgotność powietrza działając jak małe stawy. Przykładowo, duży klon w upalny dzień w ciągu godziny może wyparować 265 litrów wody, co jest porównywalne z pracą pięciu domowych klimatyzatorów.
Drzewa obniżają także temperaturę powietrza, przeciwdziałając zjawisku tzw. miejskich wysp ciepła.  Przykładowo, temperatura w parku miejskim jest w gorący dzień o kilka stopni niższa niż na obszarach gęstej zabudowy. Pani profesor opowiadała o swoich wizytach w miastach w innych krajach, m.in. w Nowym Jorku, gdzie cały zespół kilkudziesięciu ludzi planuje nasadzenia drzew.  Obliczono, iż dla gorętszych stanów USA, posadzenie 3 drzew przy każdym domu jednorodzinnym redukowałoby  w znaczący sposób (w miliardach dolarów)  zapotrzebowanie na energię oraz co za tym idzie emisję dwutlenku węgla do atmosfery. Jak pamiętamy z lekcji biologii drzewa wytwarzają tlen i pochłaniają z atmosfery dwutlenek węgla, redukując efekt cieplarniany. Przykładowo, drzewo o średnicy pnia ponad 77 cm gromadzi podczas swojego życia ponad 3 tony węgla. Drzewa pochłaniają także zanieczyszczenia miejskie działając jaki filtry powietrza oraz zwalniają tempo spływy wody po opadach deszczowych.

W światowych metropoliach drzewa sadzone są celowo także bardzo blisko dróg oraz w ścisłych centrach. Tam, gdzie nie ma już naturalnej gleby lub jest ona wątpliwej jakości, używane jest sztuczne, specjalnie opracowane podłoże. Trzeba tu pamiętać, iż przekopanie gleby powoduje jej zniszczenie, poprzez zakłócenia jej naturalnych procesów. Osobistym zaskoczeniem dla mnie była informacja, iż gleba powraca do stanu równowagi po ok. 80 latach.

Pani profesor podkreśliła, iż zarówno drzewa, jak i gleba są bardziej długowieczne niż człowiek i zasługują na szacunek. To co rozwijało się przez pokolenia, można zniszczyć w jednej chwili. Podała także przykładowe wyceny wartości drzew dla miasta stosowane w wielkich metropoliach, np. wartość wszystkich drzew w Berlinie szacuje się na 3 miliardy euro.

W toku dyskusji, która wywiązała się po prelekcji,  można było odnieść wrażenie, iż informacje zwarte w świetnym wykładzie pani profesor zamiast entuzjazmu, wzbudziły u zebranych przygnębienie i rozżalenie. Uświadomiliśmy sobie bowiem, jak bardzo polityka miasta, w którym mieszkamy, odbiega od światowych trendów. Stałe trendy Warszawy to masowe wycinki drzew. Trudno nawet otrzymać informację publiczną, ile drzew rocznie jest wycinanych. Wiadomo, że drzew jest coraz mniej. Jeśli są to tzw. „drzewo owocowe” – nie potrzeba nawet zgody na wycinkę.

Z sali padło wiele bardzo nieprzychylnych i wręcz dosadnych  komentarzy pod adresem miejskich urzędów.
Pani profesor opowiadała też o próbach zmian niedoskonałego prawa w Polsce odnośnie wycinek  i „pielęgnacji” drzew, która często prowadzona jest w sposób nieodpowiedni. O bezowocnych kontaktach z posłami, którzy widocznie mają ważniejsze sprawy na głowie.

W czasie dyskusji opowiedziałam, iż jak na Towarzystwo Ochrony Herpetofauny (a więc płazów i gadów) , dziwnie dużo czasu poświęcamy na obronę drzew w mieście. Skutkiem tej wypowiedzi od razu po spotkaniu głosiły się do mnie aż trzy różne osoby proszące o pomoc i radę w walce z urzędnikami miejskimi o zachowanie drzew lub wyegzekwowanie kar za zupełnie nieuzasadnione wycinki. Świadczy to o skali problemu. Zazwyczaj zauważamy go dopiero wtedy, gdy dotyczy on miejsca gdzie mieszkamy, lub stałej trasy, którą się poruszamy do pracy. Drzewa znikają. Może jednak nie powinniśmy biernie czekać, aż nasze miasto stanie się niezdatne do życia, tylko domagać się współuczestnictwa w decyzjach i przede wszystkim prawdziwych planów gospodarowania zielenią w mieście, opracowanych przez fachowców i wzorowanych na światowych, najnowszych  trendach.

Relacjonowała Joanna Mazgajska
poniedziałek, 7 czerwca 2010

List Hanny Gill-Piątek do pana Marcina Wojdata, dyrektora Centrum Komunikacji Społecznej w Warszawie

Witam,

Piszę do Pana w związku z wczorajszym wystąpieniem na konferencji pt. „Konsultacje społeczno-ekologiczne wokół inwestycji infrastrukturalnych”. To bardzo miłe, że Warszawa chwali się światu swoim otwarciem na dialog społeczny. Chciałabym jednak, żeby w miarę możliwości były to informacje pełne, a co za tym idzie - prawdziwe.

Owszem, powstały KDS-y, zakładka na stronie urzędu i nastąpiło pewne otwarcie na organizacje chcące współpracować z Urzędem. Nie mogę zaprzeczyć, iż w ostatnich latach Warszawa poczyniła kilka milowych kroków w otwarciu na dialog społeczny. Szkoda tylko, że jest to dialog dotyczący spraw oczywistych i niekontrowersyjnych jak wywóz śmieci czy poziom hałasu. Jednak w dziedzinie konfliktogennych inwestycji infrastrukturalnych, których przecież dotyczyła wczorajsza konferencja, głos mieszkańców i mieszkanek Warszawy nadal jest konsekwentnie pomijany.

Od ponad pięciu lat obserwuję, w jaki sposób władze Warszawy ignorują głos własnego społeczeństwa w licznych konfliktach. Rozbudowa Kompostowni Radiowo, budowa spalarni na Czajce, budowa tras szybkiego ruchu będących de facto jedynymi łącznikami tranzytowych autostrad przez gęsto zaludnione osiedla Ursynowa, Wawra, Wesołej, Bielan, Bemowa, Ursusa, Włoch czy Żoliborza oraz przez teren Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, ostatnio prywatyzacja i intensywna zabudowa części rezerwatu Jeziorka Czerniakowskiego, która stała się symbolem spolegliwości ratusza wobec coraz pazerniejszego zawłaszczania przez developerów wspólnych terenów zielonych - to jedne z czołowych przykładów, w których dialog społeczny nie nastąpił w ogóle albo stał się kompletną farsą.

Z mojego doświadczenia wynika, że społeczności szukające pomocy w teoretycznie wyznaczonych do tego jednostkach urzędu m. st. Warszawy są po prostu ignorowane. Stąd być może Pana dobre samopoczucie i przeświadczenie, że w dziedzinie konsultacji urząd robi wszystko jak trzeba. Nie jest to prawdą. Poszczególne biura, do których mieszkańcy kierują swoje uwagi w konfliktowych sprawach, w odpowiedziach posługują sie metodą faktów dokonanych (tak będzie, bo tak postanowiono) lub - częściej - nie udzielają odpowiedzi w ogóle. Przedstawiciele "trudniejszych" KDSów mają podobne doświadczenia, są traktowani jako niewygodny balast (pogadajcie sobie, my i tak zrobimy jak chcemy) lub po prostu ignorowani. Ostatecznie na bój z maluczkimi wysyła się ekspertów: architektów, drogowców, inżynierów środowiska, którzy legitymizują przemocowy dyskurs (o ile wcześniej nie uśpią publiczności).

Podejście do partycypacji społecznej bardzo dobrze ilustruje przykład, kiedy mieszkańcy i mieszkanki Warszawy na wczesnym etapie planowania wnosili uwagi do studium uwarunkowań i zagospodarowania przestrzennego w 2006 r. Nie przyjęto wtedy 272 prawidłowych formalnie uwag dotyczących lokalizacji tras ekspresowych uzasadniając, że są podobnej treści (sic!) [autorem tego zdania był M. Reksnis, Biuro Drogownictwa i Komunikacji]. Resztę uwag na ten temat do studium odrzucono motywując, że to inwestycja rządowa a nie miejska. Tymczasem na wielu spotkaniach urzędnicy GDDKiA jednoznacznie stwierdzali, że to miasto wyznacza konkretne rezerwy tras za pomocą studium i ma głos decydujący jeśli chodzi o infrastrukturę komunikacyjną na swoim terenie. Nagminną praktyką urzędników ratusza i urzędów dzielnic jest również pozorne informowanie o konsultacjach poprzez wywieszenie kartki formatu A5 w końcu korytarza urzędu lub umieszczenie niewielkiej notki w otchłaniach urzędowego bip-u. Formalnie spełnia się w ten sposób wymóg informowania o konsultacjach, faktycznie wyklucza się z procesów decyzyjnych potencjalnych trudnych interesariuszy.

Jako obywatelki i obywatele mamy prawo do realnego współdecydowania o kształcie swojego środowiska. Nie zastąpią go miłe pogaduszki o kolorze stołecznych klombów, sprzedawane potem jako osiągnięcia miasta na polu konsultacji społecznych. W wielu miejscach Warszawy toczą się prawdziwe konflikty, które wymagają realnej pomocy stołecznych władz. Proszę Pana o tę pomoc. Dysponuje Pan wiedzą i środkami, żeby wysłać tam mediatorów, zorganizować spotkania i okrągłe stoły. W Pana rękach leży szansa na odbudowanie zaufania społecznego w dzielnicach, gdzie konflikty zdegradowały sąsiedzkie więzi, poróżniły osiedla, zagroziły przyrodzie. Jest jeszcze szansa, żeby nadrobić to, co przez zaniechanie zniszczył OKiDS - szansę na prawdziwy, szczery dialog.

Hanna Gill-Piątek
współzałożycielka Stowarzyszenia "Chomiczówka Przeciw Degradacji",
współorganizatorka "Ogólnowarszawskiego Ruchu na Rzecz Obwodnicy Pozamiejskiej",
współtwórczyni Otwartego Forum Dostępu do Książki http://otwartabiblioteka.pl/,
członkini łódzkiego koła Krytyki Politycznej,
sekretarz Zarządu Krajowego i członkini Rady Krajowej w Partii Zieloni 2004.

Kupą ze Stołka

Kiedyś to niektórym było fajnie. Mogli jawnie pośmiać się z kaleki, opluć mośka czy kopnąć homośka. Tak, kiedyś było fajnie. To nic, że jednym troszkę bardziej, innym troszkę mniej. Teraz nie jest fajnie, bo zamiast kalek są niepełnosprawni i śmiać się z nich już nie wolno. O Żydach czy gejach to już w ogóle dobrze lub wcale, bo można z Platformy wylecieć i co? Życie zmarnowane. Ale przecież trzeba komuś dokopać, kozła ofiarnego trzeba mieć. Wybór jest coraz bardziej ograniczony, bo polityczna poprawność zaraz obejmie uzależnionych, a nawet komunistów i fanów Behemotha. I oto na placu hańby zostaje hamulcowy Euro 2012, wróg inwestycji i innych narodowych świętości: cholerny ekolog.
Wspaniale zatem w takiego ekologa porzucać kupą, a nuż się przyklei. Zwłaszcza, jeśli oskarżenia o branie ekoharaczy można ciskać bezkarne, bo siedzi się na odpowiednio wysokim stołku. Na przykład w Stołku - czyli w Gazecie Stołecznej, warszawskim dodatku GW. I oto w zeszły czwartek Jarosław Osowski, Wielki Neoliberaliny Stróż Betonowego Postępu Stolicy, ciska ekoharaczową kaką w znanego ornitologa, dr Wiesława Nowickiego z Polskiej Akademii Nauk (http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,95190,7673994,Ekoharacz_przy_budowie_
mostu_Polnocnego.html
)

Sprawa idzie o 30 tys. zł, jakie Nowicki zarobił wykonując przez 4 miesiące ekspertyzę dotyczącą Mostu Północnego. Osowski poprawia jeszcze dwa razy piątkowym (
http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34889,7678225,26_tys__zl_za_ptasie_budki
_przy_moscie_Polnocnym.html
) i sobotnim (
http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34889,7682528,Inni_tez_placa_ekoharacz_
ornitologom.html
) sierpowym, licząc budki lęgowe zalecone przez ekologa, wytykając "wycieczki" po Wiśle z urzędnikami w poszukiwaniu siedlisk, zarzucając chęć rozebrania wału przeciwpowodziowego "tylko dlatego, że gdzieś w dokumentach zabrakło kropki czy przecinka". Dla normalnego człowieka czytającego gazetę ten spis to śmiech na sali. Jakieś ptaszki, kropki, saskie pierdoły. Wziął pieniacz kasę i tyle. W dodatku teksty sugerują, że tego typu prace ekoskauci wykonują w czynie społecznym i że to normalna praktyka. Jakby za nadzór i monitoring środowiskowy nie był ciężką pracą w terenie, tylko - dajmy na to - przyjemną chwilą z lodem Doda.
Teraz powinien nastąpić cały dowód na niewinność dr Nowickiego i demaskacja manipulanckich praktyk Stołka. Bo faktycznie jak się dobrze wczytać, to nie ma związku między uwagami wniesionymi do planów przez przyrodnika, a o wiele późniejszym zleceniem za nieszczęsne 30 tys. Potem powinna nastąpić elegancka pointa, po której redaktor Osowski długo czułby, że ktoś mu konkretnie nawkładał w rajtuzy. Ale nie nastąpi. Po pierwsze dlatego, że OTOP, szanowana organizacja ornitologiczna, w której zarządzie zasiada dr Nowicki, opublikował właśnie swoje sprostowanie ( http://www.otop.org.pl/pub_newsWiecej_382/Ekoharacze_tak_nie_dzialamy.html),
którego nie ma po co tutaj powtarzać. Po drugie, bo sprawa jest tylko fragmentem większej układanki i ma bagniste drugie dno. Zatem, Droga Wycieczko, możecie skończyć czytanie tutaj, lub brnąć ze mną dalej. Trudy i brudy gwarantowane.

O Wiesławie Nowickim w środowisku wszyscy mówią: Wiesiek. I zaraz dodają: skromny, uczciwy, mało towarzyski. Niesamowicie skuteczny. Właściwie w każdym postępowaniu środowiskowym dotyczącym Wisły czy ptasich siedlisk w Warszawie wnosi swoje uwagi. Często dziesiątki uwag. Potrafi walczyć w sądach o przyrodę, która dla urzędników jest zbędnym balastem upychanym pod tapczan. I zwycięża. Jego pomysłem jest optymistyczny kolor lin na Moście Siekierkowskim, bo we mgle lepiej widzą je ptaki. Wygrał m. in. z wybudowanym zbyt blisko brzegu Centrum Olimpijskim na Żoliborzu i z betonem wbitym pod Wyszogrodem w nurt Wisły na terenie rezerwatu. Cztery lata temu o mało nie wsadził do więzienia szefa Zarządu Dróg Miejskich, Marka Mistewicza za konsekwentne olewanie prawa i niszczenie siedlisk lęgowych przy budowie Trasy Mostu Siekierkowskiego. Dodajmy, że w Polsce przyrodę można masakrować właściwie bezkarnie, od wielkiego dzwonu sąd wlepia za to symboliczną grzywnę.
(http://www.otop.org.pl/pub_newsWiecej_382/Ekoharacze_tak_nie_dzialamy.html)
Nic dziwnego, że doktor Nowicki podpadł. Od dawna był na celowniku.
Nowicki zaliczany jest do "wielkiej trójki" warszawskich protestujących, wraz z Krystyną Kowalską i Krzysztofem Moreniem.
http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34862,3742315.html
Podczas kiedy większość samozwańczych rzeczników praw ludzi i nie-ludzi ogranicza się do machania transparentami i wysyłania pism, gdzie się da (najczęściej bez odpowiedzi), tych troje biegle i skutecznie korzysta ze ścieżki sądowej. No i proszę: nastąpił niezwykle ciekawy zbieg okoliczności. Na krótko przed tym, jak „Stołek” zaatakował Nowickiego, wobec Kowalskiej wysunięto absurdalny zarzut sfałszowania podpisu (pewna osoba podpisała się na pewnej liście przy świadkach – i teraz krzyczy: „To nie mój podpis!!!”). A przeciwko Zielonemu Mazowszu, z którym współpracuje Moreń, rozpętano internetową kampanię nienawiści, jakiej nie powstydziłby się Jacek Kurski.
Zdaniem wtajemniczonych, wszystko to nie przypadkiem dzieje się tuż przed rozstrzygającą bitwą o Jeziorko Czerniakowskie. Brzeg tego rezerwatu radni lekką i zapewne czystą ręką oddali pod zabudowę apartamentową. Zdaniem głębiej wtajemniczonych, chodzi tu nie tylko o małe jeziorko, ale o całkiem spore bagienko, wyposażone w zgraną ekipę zgniłych utopców.

Nie jest tajemnicą, że środowiska ekologiczne i protestujące przeciwko szkodliwym inwestycjom (nieraz bardzo różne, wbrew obiegowej opinii) od lat są rozpracowywane za pomocą profesjonalnych technik operacyjnych. Przekonał się o tym pewien ekolog z Łodzi, który wielokrotnie wskazywał na korupcję w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska. Zmiękł, gdy posiedział w areszcie śledczym pod nigdy nie dowiedzionymi zarzutami posiadania na dysku dziecięcej pornografii. Teraz zajmuje się wyłącznie niekontrowersyjną ekoedukacją. Z komputera innej działaczki niedawno całkiem przypadkiem w serwisie wygrzebano podsłuch elektroniczny. Od kilku lat pojawiają się w stołecznych kręgach nader miłe osoby, a nawet całe stowarzyszenia, które proponują bezinteresowną pomoc i współpracę, a potem szczują na siebie ludzi i organizacje. Dzielą ekologów na “dobrych” i “złych” (czyli tych grzecznych i tych skutecznych), w razie potrzeby uciekając się do osobistych gróźb wobec opornych.
Niestety, część środowisk łyka tę “pomoc” jak świeżą rybkę. Niektórzy ekolodzy lecą na nienaganny PR, eksperckie porady i ofertę szerokich kontaktów - od mediów po ministerstwa. W ten sposób próbowano pracować przez długi okres między innymi nad środowiskiem OTOP-u. Z ich oświadczenia wynika, że na szczęście nieskutecznie. Obecna nagonka na doktora Nowickiego jest tylko wisienką na torcie, a może na pasztecie. Bo niezłym pasztetem jest manipulacja, mająca na celu odskubanie Nowickiego od macierzystego Towarzystwa i odcięcie go od poparcia świata naukowego. A dlaczego dopiero teraz? Bo wcześniej Nowicki był jeszcze potrzebny. Wróble ćwierkają, że nie przypadkiem nasz domniemany “ekoharaczysta” dostał trzy lata temu zlecenie jak najbardziej płatnej ekspertyzy dla planowanej wylotówki na Gdańsk, choć już ją wcześniej w czynie społecznym opiniował. Podobno miał pełnić rolę przeciwwagi dla silnie protestujących mieszkańców, a dokładnie wykluczyć z powodów przyrodniczych wszystkie warianty tej trasy, które nie biegły przez gęsto zabudowane osiedla. Inna sprawa, że zrobił to – nieuleczalny! - nazbyt rzetelnie. I podobno raport trzeba było po nim poprawiać, żeby wyszło jak miało wyjść. Nie wierzę, żeby redaktor Osowski z zapałem przeszukujący wszystkie dokumenty, fiszki i tabelki tego nie wiedział.
Trzeba przyznać, że ta robota nie idzie na marne. W pewnych kręgach atmosfera bardziej przypomina słynną esbecką „szafę Lesiaka” z hakami niż radosny ekopiknik. Spektakularna akcja rozpracowania Stowarzyszenia Przyjazne Miasto przy pomocy świeżych “pomocnych” członków sprawiła jedno: na słowo “ekoharacz” wszyscy na wszelki wypadek uciekają gdzie pieprz rośnie, nie dociekając zasadności zarzutów. Doskonałym rezultatem zakończyła się akcja wbijania klina pomiędzy ekologów a mieszkańców, niezadowolonych uciążliwych inwestycji, zaplanowanych pod ich domami. Niektórzy społecznicy stali się nieufni aż do granic paranoi. Znam osoby, które przestały w ogóle używać komórki i maila, a na spotkanie umawiały się tylko w miejscach bez zasięgu, i to na długo zanim Sobiesiak z Chlebowskim odkryli uroki zwiedzania cmentarzy. Oczywiście, w warunkach takiej konspiry nie da się działać szybko, sprawnie ani elastycznie. Organizacje o bardziej zaufanym charakterze, odporniejsze na infiltrację, jak Zielone Mazowsze czy Ekologiczny Ursynów, stały się celem bezprecedensowej i całkiem “spontanicznej” nagonki w necie. Po tych sukcesach widocznie przyszedł czas na rozprawę z najwybitniejszymi eko-snajperami. Nowicki poszedł pod główny ogień. Przykro mi, bo w takim razie zasłużył co najmniej na srebrną kulę, a nie na papierową torbę z gównem.
Macie dość? A to dopiero kilka pierwszych wątków. Ale dobrze, już wychodzimy z mokradeł. O podłożu politycznym będzie kiedy indziej, a najlepiej w ogóle. I tak pewnie poleci we mnie moja porcja kałków-kawałków. Między innymi za to, że „bronię szantażystów”, „tworzę klimat obiektywnie sprzyjający haraczystom”. A wcale nie. Przyznaję, istnieją także prawdziwi haraczyści. Oni rzeczywiście psują wszystkim krew. Bo oni grają o inne pieniądze. Wielkie. I grają o nie zupełnie inaczej. Czymże są chociażby te 30 tysięcy, które podobno zarobił Nowicki przy swojej ekspertyzie, w porównaniu z 4 milionikami, jakie najmarniej trzeba wydać na projekt, dajmy na to, kawałka Trasy Mostu Północnego. Takich projektów robi się czasem po kilka pod rząd, bo przetarg to krucha rzecz i łatwo go unieważnić. A i prawo krucha rzecz, często się zmienia i trzeba zaczynać od początku. A czasem w ogóle już przyjęty projekt jest do bani, bo czegoś tam nie dopatrzono - i też można robić kolejne podejście! http://www.krytykapolityczna.pl/Tomasz-Piatek/-Opowiem-wam-eurodowcip/menu-id-1.html I kto bierze te haracze? O tym jakoś nikt nie krzyczy. Winę za permanentne wyrzucanie do kosza kolejnych projektów zwala się na prawo, Unię, protesty społeczne czy właśnie ekologów. A milioniki płacimy my. Podatnik płaci za te szwindle swoimi pieniędzmi, a społeczeństwo obywatelskie – niezasłużoną utratą reputacji. Nie wiem też jak nazwać dziennikarza znanego ze szczucia opinii publicznej na ekologów, który przyjmuje ciepłą posadkę rzecznika u największego inwestora drogowego w Polsce. Może Różowym Misiem?
Ale jest i jasna przyszłość. Kiedy my, ekolodzy, zostaniemy wreszcie rozpracowani i zdyskredytowani, a może nawet obtoczeni w gnojówce i pognani przez miasto (pomysł z forum GW), nikt już nie zagrozi Wielkiemu Betonowemu Postępowi. No, może trochę ci od projektów i zmieniającego się prawa, bo to bagno kwitło i gniło nawet bez ekologów. Ale tego nie będzie widać, bo prawdziwe haracze i prawdziwe wielkie pieniądze dzieli się w ciszy gabinetów. Na zewnątrz panować będzie betonowa zgoda. Biolodzy, ekolodzy, ornitolodzy i nawet inżynierowie środowiska pójdą zarabiać na byt sprzedażą wiejskich jajek, ekspertyzy dla inwestorów tłukąc po godzinach wyłącznie za friko. Najpiękniejsze będą konsultacje społeczne. Rzędy uśmiechniętych twarzy, ręce wznoszące się do góry w jednym wielkim "TAK". Czy to Wam czegoś, moje żabki, nie przypomina?
Hanna Gill-Piątek
piątek, 4 czerwca 2010

Kogo dziś obchodzi zachowanie bioróżnorodności ?



Relacja z happeningu zorganizowanego w Warszawie dnia 21maja 2010 roku.

Z prawdziwą nadzieją przyjęliśmy informację o wizycie w naszym mieście pana Ladislava Miko, dyrektora departamentu "Przyroda" w Dyrekcji Generalnej ds. Środowiska w Komisji Europejskiej, w ramach akcji promującej Bioróżnorodność. Akurat Warszawa jest takim miastem, w którym ochrona dzikich zwierząt i roślin pozostawia wiele do życzenia, a problemy wciąż narastają.

W ramach przygotowań organizacje warszawskie podpisały  petycję do pana Ladislava Miko.
Impreza miała mieć formę happeningu z malowaniem graffiti farbą ekologiczną. W zaproszeniu zapowiedziano także wystąpienia przedstawicieli urzędów centralnych związanych z ochroną środowiska.

Miejscem imprezy okazał się plac na świeżym powietrzu przed Złotymi Tarasami, gdzie ustawiono niewielką scenę z daszkiem. Stoi tam kilkadziesiąt stolików należących do dwóch restauracji (m.in. japońskiej). I całe szczęście ze tak jest, gdyż w przeciwnym razie, jak się okazało, przedstawiciel Komisji Europejskiej mówiłby sam do siebie. A tak - można było chociaż mieć wrażenie, że przypadkowi klienci restauracji to specjalnie zaproszeni goście. Nie można tutaj zapomnieć o grupie przybyłych vipów - bliżej nam nieznanych młodych gwiazdek polskiego showbiznesu, które cierpliwie prężyły się do zdjęć pojedynczo i grupowo z dala od centrum akcji. Osoby te, trzeba przyznać,  wzbudziły żywe i niewątpliwie największe zainteresowanie przybyłych kilku stacji telewizyjnych oraz fotoreporterów. Show ukradli jednak przedstawiciele lokalnych NGOs, którzy nie dosyć, że bez problemu i mimo oporów organizatorów sprytnie przekazali petycję panu dyrektorowi, to na dodatek okupowali przestrzeń przed sceną a restauracjami, trzymając transparenty z "okolicznościowymi" napisami typu "Stop z pogardą dla obywateli" czy "Betonowy waletz - STOP!". Staraliśmy się także jako oficjalnie zaproszeni goście zadać publicznie jakiekolwiek pytanie przybyłym przedstawicielom urzędów. Jednak jedyne osoby, którym w tym towarzystwie rzeczywiście leżało na sercu zachowanie bioróżnorodności zostały kompletnie zignorowane. Pierwszy raz byliśmy zaproszeni na prelekcję, na której publiczność nie miała prawa do jakiejkolwiek wypowiedzi i w której najwyraźniej miała jedynie pełnić rolę tła. Równie dobrze mogliśmy oglądać tą imprezę na YouTube. To tło zostało zresztą skorygowane i na oficjalnej stronie Unii Europejskiej w Polsce wycięto wszystkich ludzi trzymających transparenty (a z uwagi na ich liczbę nie było to łatwe zadanie).
Odpowiednią kompozycję kadrów w pewnej mierze zapewniła ochrona imprezy, która skopywała plansze z hasłami i chodziła krok w krok za przedstawicielami organizacji społecznych. Fikcja zastępuje rzeczywistość i  na zdjęciach opublikowanych na stronie Komisji Europejskiej przedstawiono zupełnie inną imprezę niż tę, na której byliśmy.

Organizacja happeningu w przestrzeni prywatnej utrudniała mieszkańcom Warszawy wyrażenie swojego wsparcia dla ochrony bioróżnorodności. Kiedy rzecznik RDOŚ w Warszawie przedstawiła przykłady trzech działań na terenie województwa mazowieckiego, dotyczących ochronę bioróżonorodności, przedstawiciele NGOs wołaniami dali do zrozumienia że trzy pozytywne akcje  to trochę za mało jak na województwo. Natychmiast zbliżył się strażnik, która zażądał uciszenia się, ale został zbity argumentem, iż na tym właśnie polega happening i niechętnie wycofał się. Ostatecznie po zakończeniu oficjalnej części "happeningu" udało się nam jednak porozmawiać z  panem Ladislavem Miko, który przyznał się, iż w jego żyłach p dziadku płynie także polska krew. Pan dyrektor okazał się osobą bardzo miłą i z ogromną klasą. Wysłuchał naszych opinii z uwagą i w skupieniu.

Powiedzieliśmy, iż polskie społeczeństwo doskonale wie, jak ważna jest bioróżnorodność, lecz jest bezradne wobec opieszałości i obojętności urzędów. To nie społeczeństwu potrzebna jest edukacja, lecz urzędnikom. Kiedy mówiliśmy, iż właśnie tego dnia pani prezydent Warszawy oskarżyła ekologów, iż to oni ponoszą winę za złe przygotowanie miasta do powodzi, w oczach pana Miko widać było szczery błysk zdziwienia. Wspomnieliśmy także o wycince Puszczy Białowieskiej prowadzonej w czasie okresu lęgowego ptaków.

Cała impreza szybko się skończyła, żeby nie rzec "została pośpiesznie odfajkowana". Organizatorzy zadbali i o kilkoro dzieci (które pojawiły się, odrysowały kredą kilka zwierzątek według szablonów  i znikły w odpowiednim momencie) i o nieznanego nam "przedstawiciela NGOs", który nawet mógł (!) się wypowiedzieć na scenie. Trudno dociec jakież to organizacje wybrały tego pana za swojego "przedstawiciela". Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.

Zamiast przedstawienia prawdziwej sytuacji i trudności w ochronie bioróżnorodności, zostaliśmy poczęstowani komercyjną imprezą, która równie dobrze mogła dotyczyć np. promocji firmy odzieżowej (wielu przypadkowych obserwatorów przy stolikach tak zresztą myślało).
W powodzi utonęło i w niepamięć odpłynęło to całe wyjątkowo dziwaczne i abstrakcyjne wydarzenie, które nie było ostatecznie relacjonowane chyba przez żadne informacyjne media.






Relacja:
Joanna Mazgajska i Beata Nowak