W świetle ostatnich wydarzeń związanych z zagrożeniem powodziowym, za które pani Prezydent Gronkiewicz –Waltz publicznie obwinia tzw. „ekologów”, oraz licznych eskalujących konfliktów dotyczących ochrony środowiska na terenie Warszawy, może warto zadać sobie pytanie kim są ci mistyczni „ekolodzy”. Szczerze mówiąc nie znam dokładnej odpowiedzi na to pytanie, ale wiem na pewno, że są grupy interesu, które chcą ośmieszyć i zdeprecjonować tą część społeczeństwa, której nie imponuje wyłącznie beton, metal i szkło, taką, której sprawia przyjemność spędzanie wolnego czasu wśród zieleni i śpiewu ptaków.
Teoretycznie Konstytucja głosi, że ochrona środowiska jest obowiązkiem każdego obywatela, a władz publicznych w szczególności, ale kto by tam się przejmował Konstytucją i ile procent decydentów ją w ogóle przeczytało? Zresztą może te zapisy ustanowiono wtedy, kiedy nie wiedziano jeszcze, że kwestię „ekologii” można w prosty sposób odfajkować używając mebli z wikliny i preferując stroje w kolorach khaki. Może nie było wtedy jeszcze ogólnie wiadomo, iż rodzime gatunki drzew to pospolite „samosiewy”, których należy się bezwzględnie pozbywać i nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, prosty jak budowa cepa, że wystrzelanie bobrów raz na zawsze uchroni nasz kraj przed widmem powodzi.
Usłyszałam jakiś czas temu, jak jedna z pań radnych Warszawy wygłosiła pogląd, iż plan ochrony jednego z rezerwatów „zagraża urbanizacji w mieście”. Należy się więc chyba zastanowić, czy miasta są po to by „rozwijać urbanizację” czy może mają być dogodnym miejscem życia dla ludzi? Czy środowisko zurbanizowane jest w ogóle dogodne dla życia dla ludzi i zwierząt? Niestety, badanie prowadzone w całym świecie wskazują jednoznacznie że nie – klimat panujący na terenach miast jest bardziej suchy niż na ich obrzeżach, temperatury powietrza są znacząco wyższe, intensywny ruch samochodowy, fabryki oraz niektóre sposoby ogrzewania domów generują zanieczyszczenia powietrza, wód i gleb. Problemem jest także hałas miejski i wysokie zagęszczenia ludności, które wpływają na poziom stresu mieszkańców metropolii. Jednym z czynników łagodzących te niekorzystne zjawiska jest miejska zieleń i zbiorniki wodne. Drzewa produkują tlen, wchłaniają zanieczyszczenia miejskie (przez co zresztą same chorują), wpływają na obniżenie temperatury powietrza oraz większą jego wilgotność. Naturalne tereny zieleni tworzą kliny przewietrzające dla miasta i spowalniają tempo przepływu wody po ulewnych deszczach, przez co zmniejszają ryzyko powodzi i podtopień. Wreszcie wśród zieleni większość warszawiaków najchętniej spędza czas wolny i relaksuje się. Wielu z Państwa powie, że doskonale wie to wszystko. I w tym właśnie problem – my, Warszawiacy to wszystko wiemy. Myślę, że urzędnicy także to wiedzą. Jeszcze niedawno władze Warszawy szczyciły się naszymi licznymi terenami zieleni. Powstał m.in. przepiękny album „Zakochaj się w Warszawie” poświęcony w całości warszawskim terenom przyrodniczo cennym, a wydanym przez Biuro Ochrony Środowiska m. s.t. Warszawy. Ratusz chwali się w nim urokliwymi terenami zieleni, cennymi gatunkami roślin i zwierząt występującymi na terenie naszego Miasta. Dlaczego więc drzew wciąż ubywa w zastraszającym tempie, dlaczego nie brane są pod uwagę opinie mieszkańców miasta, którzy np. nie chcą się latem smażyć na betonowej patelni?
Niedawno szukałam w Internecie artykułów prasowych, dotyczących konfliktów między mieszkańcami a władzami miasta w ciągu ostatnich czterech lat. Olbrzymią większość tych spraw mieszkańcy przegrali. Zakładali stowarzyszenia, organizowali pikiety, wszystko na nic. Miasto przeważnie twardo realizowało swoje plany. Teoretycznie urzędy powinny działać w interesie publicznym. Czyj interes naprawdę reprezentują, trudno powiedzieć... Niektórzy twierdzą, że wycinki drzew i modernizacje terenów zieleni to bardzo dobrze płatne usługi.
Przykłady konfliktów w mieście na tle ochrony przyrody można mnożyć. W ostatnich miesiącach mieszkańcy Warszawy połączyli swoje siły w walce o uratowanie cennego rezerwatu ptasiego i miejsca wypoczynku Warszawiaków - Jeziorka Czerniakowskiego. Po jednej stronie stanęły tysiące warszawiaków, 20 organizacji ekologicznych, Radni Mokotowa oraz lokalne wspólnoty mieszkaniowe. Starania tych wszystkich grup poparli opozycyjni radni Rady Warszawy. Okazało się, iż protesty tak wielu grup społecznych nie są w stanie wzruszyć ani Prezydenta Miasta, ani Wojewodę Mazowieckiego ani Regionalną Dyrekcję Ochrony Środowiska w Warszawie. Ważniejszy, nie po raz po raz pierwszy, okazał się jednostkowy interes inwestora. Utrudniano i wciąż utrudnia się społeczeństwu dostęp do dokumentów w sprawie, bycie stroną w postępowaniu, po kilka miesięcy nie odpowiada się na pisma. W czasie sesji nadzwyczajnej poświęconej planowi ochrony rezerwatu Jeziorko Czerniakowskie Platforma Obywatelska z podziwu godnym zaangażowaniem i determinacją roztaczała wizje „Armagedonu”, jaki rzekomo będzie udziałem Warszawy, po wprowadzeniu tego planu ochrony: „nic już się nie zbuduje”, „nie zostanie uchwalony żaden plan miejscowy” itd. Ponieważ oglądałam film dokumentalny „Władcy marionetek” wiem, że zastraszanie to jedna z najlepszych taktyk politycznych. Okazało się że nie wszyscy radni wiedzą w jakiej dzielnicy położony jest rzeczony rezerwat, a jeden z dyrektorów Ratusza myślał nawet, że chodzi o jakiś „ogródek czerniakowski”. Dlaczego koalicji tak zależy na tym, żeby nie ochronić Jeziorka Czerniakowskiego?
Nie mam sympatii politycznych, ale wśród koalicji rządzącej wzbudzam dużą niechęć, czego niektórzy radni dali wyraz w czasie jednej z ostatnich sesji Rady Ursynowa. Widać, iż żeby być aktywnym społecznikiem w tym mieście trzeba nie dać się zastraszyć i mieć bardzo grubą skórę.
Mieszkam na Ursynowie od końca lat siedemdziesiątych. W międzyczasie przeprowadziłam się na kilka lat, ale wróciłam, bo to moja dzielnica, tu się wychowałam i tu czuję się najlepiej. Obecnie nie mogę patrzeć, jak bez zaangażowania i empatii Ursynów zarządzany jest przez osobę, które nawet tu nie mieszka i pochodzi z Krakowa, a która posadę zawdzięcza jedynie stanowisku w partii. Osobę, która w ramach „obowiązków służbowych” pisze na policję pismo skierowane przeciwko członkom ursynowskiego stowarzyszenia, pismo nie poparte żadnymi dowodami. Okazuje się też, iż według zarządu ostatnie podtopienia na Usynowa mają jakiś tajemniczy związek z próbami ochrony płazów i gadów w tej dzielnicy. Ktoś mądry powiedział „specjalista zna co najwyżej kilka rozwiązań danego problemu, a laik nieskończenie wiele”. Ponieważ mam nieszczęście być specjalistą, niestety nie starcza mi wyobraźni by odkryć pewne proste zależności oczywiste dla niektórych np. „nie dokończyliśmy parku z alejkami przy zbiorniku Moczydło 2 i proszę – są podtopienia w okolicach jeziora Zgorzała”.
Obserwuję pracę samorządu od kilku lat i uważam, że największe zło tego miasta to partyjność radnych. Efekty są takie same i na sesjach Rady Warszawy i Rad Dzielnic. Interesy mieszkańców są spychane na margines. Liczy się interes partii, a partia jest duża i ma zapewne dużo interesów, niekoniecznie zbieżnych z lokalnymi problemami mieszkańców. Ci ostatni nie przejmują się zresztą detalami ustroju miasta, dopóki okoliczności nie zmuszą ich by szukać wsparcia w strukturach samorządowych. Wtedy odczuwają zaskoczenie, a potem wszechogarniającą bezradność.
Drugi problem to niekompetencja urzędników. Są urzędy kierowane od lat przez decydentów „p.o.” Dlaczego? Żeby uniknąć konkursów? W myśl zasady „mierny ale wierny”? Płacimy za to my wszyscy i to we wszystkich aspektach życia stolicy, nie tylko związanych ze środowiskiem, w którym żyjemy. Jako organizacje ekologiczne staramy się nie tylko krytykować, ale także prowadzić dialog z Miastem, choć na razie brak jakichkolwiek wymiernych efektów. Według niektórych problemem może być m.in. zbyt wysoki poziom merytoryczny członków naszej Komisji (ekspertów z różnych dziedzin), który odstrasza urzędników.
Ale powróćmy do Dzielnicy Ursynów i ochrony środowiska. Zarząd działa tu jak producent, który w reklamach zachwala wyjątkowo drogi produkt jako „najtańszy na rynku”. Zachwala tak bardzo, że możemy co najwyżej uznać, że cena jest całkiem przeciętna. Budowa parku przy ul. Stryjeńskich nad zbiornikiem Moczydło 3 uzyskała dofinansowanie z GFOŚ i WG w ramach „ochrony rzekotki drzewnej” w kwocie 2 milionów zł. Kiedy wykazaliśmy na jednej z sesji rady dzielnicy Ursynów, że projekt zagospodarowania terenu nie ma nic wspólnego z ochroną gatunkową płazów, przedstawiciel zarządu dzielnicy odparł cynicznie ze to taki „chwyt reklamowy, promocja rzekotek”. Ostatecznie po protestach TOH Tryton zrealizowano nie konsultowany z nami projekt, który zarówno pozbawił byłego burmistrza Ursynowa kawiarni pod blokiem, jak i nie uratował stanowiska rzekotek drzewnych. Jeden z kilku przykładów na bezcelowość prób współpracy z Zarządem Dzielnicy Ursynów, przy aktualnym składzie personalnym.
W ostatnim czasie na podobnej zasadzie Dzielnica Ursynów chwali się budową parku rozrywki „Przy Bażantarni”. Z opisów w prasie można odnieść wrażenie, że liczba drzew w wyniku prac się wręcz zwiększy. W rzeczywistości przeprowadzono już w ramach 1 etapu budowy wycinkę około 250 drzew, a teraz w ramach pieniędzy, które powinny być przeznaczone ochronę środowiska, planowane jest wycięcie co najmniej 100 (może i 200-tu) kolejnych. Teren zielony Przy Bażantarni to środowisko życia wielu podlegających ochronie gatunków zwierząt: ptaków śpiewających, bażantów, lisów, jeży, ryjówek, nornic, lisów, kumaków nizinnych, żab moczarowych, ropuch czy rzekotek drzewnych. Plany Dzielnicy Ursynów to zwykła radykalna dewastacja przyrody połączona z zabijaniem zwierząt.
Im więcej urzędników dzielnicy Ursynów jest wzywanych na przesłuchania w ramach śledztwa prokuratorskiego w sprawie zniszczenia Rzekotkowego Stawu, tym bardziej zarząd poprawia sobie wizerunek organizując konkursy na nazwę nowego parku lub konferencję prasową dotyczącą ochrony gatunkowej jerzyków. Ale co zarząd w praktyce zrobił dla ochrony przyrody? Dlaczego mimo obietnic i jasnych stanowisk Rady Ursynowa i Rady Miasta w tej sprawie, nie naprawił w 2009 roku spowodowanych przez siebie zniszczeń zbiornika Moczydła 2 na obrzeżach Lasu Kabackiego i 400 tysięcy zł wróciło z powrotem do budżetu Miasta?
Warto też zadać sobie pytanie: Dlaczego parki na Ursynowie nie są budowane w miejscach, gdzie nie ma drzew, np. przy Kopie Cwila ?
Czyżby nie mieszkał tam żaden wpływowy prominent ?
Od 20 lat społeczeństwo walczy także o zachowanie unikalnego na Mazowszu polodowcowego wytworu -Jeziorka Imielińskiego. To ostatni moment żeby zatrzymać jego zabudowę i nieodwracalną degradację.
Zachęcam Państwa, zwłaszcza w roku wyborów samorządowych, do aktywnego przyglądania się pracy radnych, zarówno miasta jak i dzielnicy. Sesje Rady Miasta można oglądać za pośrednictwem internetu. Podobnie powinno być z obradami Rady Ursynowa. Dowiedzmy się, jacy ludzie wpływają na jakość naszego życia i nie dajmy się zwieść propagandzie. Nie wierzmy w żadne „nie ma pieniędzy” i „prawo na to nie pozwala”.
Joanna Mazgajska
prezes Towarzystwa Ochrony Herpetofauny Tryton;
biolog, herpetolog, autorka książki „Płazy Świata"
przewodnicząca Komisji Dialogu Społecznego ds. Środowiska Przyrodniczego przy Biurze Ochrony Środowiska
m.st. Warszawy;